OKRES II WOJNY I OKUPACJI WE WSPOMNIENIACH STANISŁAWY GAWRYŚ Z BŁAŻOWEJ Z DOMU BANAT
Błażowa pięknieje, zmienia się, choć może na pierwszy rzut oka trudno to spostrzec, to jednak gdy mamy kilkanaście czy kilkadziesiąt lat
więcej niż potrzeba, aby móc korzystać w pełni z praw obywatelskich,
trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Wielu mieszkańców miasta
pamięta jeszcze zakład fryzjerski pani Stanisławy Gawryś, który mieścił
się przy ulicy 3 Maja naprzeciwko plant i kiosku Ruchu, po którym też
już nie ma śladu. Kiedyś był to jedyny zakład fryzjerski w Błażowej.
Jako dziecko i nastolatka nie korzystałam
z usług fryzjera, nie było wówczas takiej mody i zwyczaju, ale bywałam
tam z mamą. Z zakładu pamiętam niewielkich rozmiarów fotografię wiszącą w
brązowych ramkach na ścianie. Była to fotografia mężczyzny w mundurze
na tle piachu i chyba palm, o ile mnie pamięć nie myli. Wiedziałam, że
była to fotografia męża pani Stanisławy, którego los rzucił w czasie II wojny światowej do Afryki, później do Włoch, gdzie walczył w Polskich Siłach Zbrojnych.
Pani
Stanisława była osobą bardzo miłą, życzliwą i uśmiechniętą, brała życie
takim, jakie ono jest i śmiało stawiała czoła przeciwnościom. Urodziła
się w 1914 r. w Błażowej w rodzinie Katarzyny i Piotra Banatów w tzw.
Budach. Tu spędziła swoją młodość, tu uczęszczała do szkoły
powszechnej.
Była osobą aktywną, wysportowaną, należała do żeńskiej drużyny
siatkarskiej. W Błażowej poznała swego męża Romana Gawrysia,
funkcjonariusza Państwowej Policji, który tu został skierowany w 1930
r.[o Romanie Gawrysiu, żołnierzu spod Monte Cassino, pisała dr Rena
Brzęk Piszczowa w nr 21. „Kuriera” z 1995 r.]. Po ślubie Stanisławy
Banat i Romana Gawrysia młode małżeństwo dzieliło los wielu rodzin
urzędniczych, tzn. często bywało przenoszone z posady na posadę. Po
Błażowej przyszła kolej na Lwów, a potem Bukowsko w powiecie sanockim.
WYBUCH WOJNY
Gdy
wybuchała wojna państwo Gawrysiowie mieszkali w Bukowsku, a mąż Roman
pracował jako policjant na tamtejszym posterunku. Trzeba pamiętać, że w
okresie międzywojennym państwowa posada dawała przyzwoite utrzymanie. We
wrześniu 1939 r. młode małżeństwo Gawrysiów miało około rocznego synka,
a pani Stanisława była w 7. miesiącu ciąży. O tym, że lada moment
wybuchnie wojna młoda mama dowiedziała się od swego męża już w noc
poprzedzającą atak. Na wiadomość o tym Stanisława zaczęła się pakować, a
mąż zadzwonił do Błażowej do szwagra, aby przyjechał po siostrę i
dziecko. Uwolniono dwie wiewiórki, które hodowano, niepokój okazywał też
pies wilczur, który snuł się z kąta w kąt i na przemian albo łasił się
do gospodyni, albo popiskiwał. 2 września do Bukowska przyjechał brat z
furmanem Julianem Kruczkiem. Opowiadali, że droga była bardzo
niebezpieczna. Wszędzie spotkać można było całe grupy ludzi, którzy
próbowali zatrzymywać furmanki, aby je wynająć lub nawet przejąć siłą.
Załadowano furmankę dobytkiem Gawrysiów, ale ostatecznie pani Stanisława
została z dzieckiem w Bukowsku, a rzeczy pojechały do Błażowej. Stało
się tak, ponieważ mąż wrócił z pracy z dobrymi wieściami. Mówił, że
Niemcy za parę zostaną pokonani, a na razie rodziny policjantów i
urzędników zostaną tymczasowo ewakuowane na wschód. Brat odjechał, a
pani Stanisława miała swej decyzji długo żałować. Następnego dnia
wypłacono pensje i Stanisława udała się do sklepu, aby uregulować
wszystkie należności. Wówczas kupowało się najczęściej na zeszyt i raz w
miesiącu regulowano należności. Właścicielka sklepu – Żydówka, nie
wzięła jednak należnych jej pieniędzy twierdząc, że: „jeśli będziemy
żyć, to i pieniądze będą, jeśli nie to i pieniądze są niepotrzebne”. To
zdarzenie mocno zaniepokoiło Stanisławę.
EWAKUACJA
3
września rozpoczęła się ewakuacja rodzin policjantów z całego powiatu
sanockiego, bo ponoć Niemcy byli już pod Krakowem. Furmanki skierowano
na Dobromil, Drohobycz, Borysław, Żytomierz, Lwów. Stanisława pojechała
sama z malutkim synkiem, bo męża zatrzymały jeszcze obowiązki służbowe.
Dopiero 5 września policjanci wyjechali na rowerach do obrony Lwowa.
Ewakuacja
okazała się bardzo niebezpieczna i uciążliwa, bo drogi były zatłoczone,
pełne uciekających bezwładnie cywili, którzy musieli przepuszczać
oddziały wojska ze sprzętem, czasem taki korek trwał i parę godzin. Do
tego prawdziwą trwogę wywoływały powtarzające się co parę godzin naloty
niemieckiego lotnictwa. Niebezpiecznie było zarówno w dzień jak i w
nocy, kiedy odbywano większą część podróży, ale i wówczas Niemcy
oświetlali z góry uciekinierów, trzeba było więc schodzić z furmanek i
kryć się z zaroślach. Do Borysławia dojechano nocą, a drogę już z daleka
wskazywały łuny pożarów i słychać było potworny huk i trzaski
wybuchających cystern z ropą i benzyną. Pani Stanisława przestała
rozglądać się na boki, gdy na słupie telegraficznym zobaczyła kobiecą
nogę w bucie. Łukiem po bezdrożach ominięto to feralne miasto kierując
się na Żytomierz i Lwów. Brakowało żywności, mleka dla dzieci, a nawet
wody i nigdzie nic nie można było kupić, bo w każdej miejscowości, do
której dojechano, tłumaczono, że wszystko zabrali uciekinierzy. Przy
jakimś dworze znaleziono plantację pomidorów, to wszyscy się trochę
pożywili. Tam jeden z posterunkowych kupił bryczkę z koniem i namawiał
Stanisławę, aby uciekała z jego rodziną na Węgry i gdyby nie była w
ciąży, to pewnie by się zdecydowała jechać z jednym dzieckiem.
ŚMIERĆ CZAIŁA SIĘ NA NIEBIE
Niedaleko
Lwowa kolumna uciekinierów zaatakowana została przez silną eskadrę
niemieckich samolotów (kilkadziesiąt samolotów), bo niebo pociemniało.
Słychać było jeden huk i jęk i wszyscy rzucili się do ucieczki z
furmanek. Pani Stanisławie w zaawansowanej ciąży zajęło to nieco dłuższą
chwilę. Gdy już biegła z dzieckiem na rękach, usłyszała tylko głośny
świst, szum i huk za swoimi plecami, a ostry podmuch powietrza
przewrócił ją na ziemię i ta sama ziemia ją przysypała na kilkadziesiąt
centymetrów. Nie straciła jednak przytomności, ale dziecko tak. Gdy
towarzysze niedoli wygrzebali ich spod zwałów ziemi chłopiec początkowo
nie dawał oznak życia, a z uszu ciekła krew. Na szczęście udało się go
ocucić. Spłoszone nalotem konie uciekły, ale po dobrej chwili udało je
się pochwycić, jednak wóz był cały w strzępach. Stanisławę z dzieckiem
przygarnięto na inną furmankę, gdy wieczorem ruszono w dalszą drogę.
Była
niedziela, gdy rano zatrzymano się w jednej z ukraińskich wsi.
Gospodyni, do której zaszła matka z dzieckiem na rękach, gotowała
pierogi i życzliwie poczęstowała nimi gości. Były duże i
najsmaczniejsze, jakie Stanisława jadła w swoim życiu. Dwie sztuki
wystarczyły, aby razem z synkiem najadła się do syta. Jeszcze dobrze nie
odpoczęli, gdy Niemcy rozpoczęli bombardowanie tej wsi. Ludzie rzucili
się do ratowania dobytku, wyprowadzano zwierzęta z obór i stajni. W
dalszą podróż do Lwowa wyruszono, gdy słońce chyliło się ku zachodowi.
Nie ujechano jednak więcej niż dwa kilometry, gdy na niebie pojawił się
samolot i gdy zniżył swój lot na kilkadziesiąt metrów nad ziemię,
siedzący ze Stanisławą na furmance Żyd rzucił się do ucieczki i na nic
zdały się krzyki współpasażerów, że to nasz – polski samolot. Dopiero po
kilku minutach uciekinier zorientował się, że tym razem nie ma żadnego
niebezpieczeństwa i powrócił na furmankę. Gdy strach minął skwitował to
jednym celnym zdaniem: „Taki ten świat duży, a tak mało miejsca na nim”.
Wtedy wszystkim brakowało choć kawałka bezpiecznego miejsca.
Już
na przedpolach Lwowa uciekinierów zaatakowała kolejna niemiecka
eskadra. Na szczęście nieopodal był młody lasek brzozowy, w którym
wszyscy się ukryli. Wówczas samoloty zaczęły nad nim krążyć i
ostrzeliwać go seriami z karabinów maszynowych, a po kilkudziesięciu
minutach kikuty młodych brzóz sterczały całkiem pozbawione liści i
cienkich gałęzi. Kiedy to się skończyło, Stanisława przytulona z
dzieckiem na rękach do pnia młodej brzózki uznała, że znów cudem
uniknęła śmierci.
EPILOG WRZEŚNIA
Gdy
dojechali do Lwowa było już po bitwie, miasto było zbombardowane, a na
ulicach unosił się niesamowity fetor padłych koni [Brak jest daty, kiedy
uciekinierzy dotarli do miasta, ale wiadomo, że bitwa o Lwów z Niemcami
trwała od 12 września, a od 19 września toczyły się walki
z Sowietami. Lwów kapitulował 22 września. Było to najprawdopodobniej
około 20 września, kiedy sytuacja jeszcze nie była tu ustabilizowana,
ale Niemcy już opuścili te tereny, dop. M.K. ]. Bez dłuższego postoju
przejechano przez Lwów kierując się na Rohatyn i Brzezany. W Rohatynie w
szkole podstawowej, gdzie zarządzono postój, nie było miejsca, aby
odpocząć choćby na podłodze. Smród stłoczonych, niemytych ciał, płacz
głodnych, chorych, niewyspanych dzieci, lament kobiet, które bały się o
swoje rodziny, wypełniały mury budynku. Ukraińcy zaczynali rozbrajać
policjantów, niektórzy oddali broń jak coś, co im ciążyło w tej
beznadziejnej sytuacji, ale byli tacy, którzy woleli popełnić
samobójstwo. W pewnej chwili do budynku weszła elegancko ubrana kobieta,
powiodła wzrokiem po stłoczonych ludziach i powiedziała do mnie: „Pani
pójdzie ze mną”. Bez żadnego pytania poszłam za nią. Nazywała się
Brzozowska, miała dwóch synów w wieku 6 i 8 lat i sklep z zabawkami.
Dziecko i ja mogliśmy odpocząć, nabrać trochę sił przed dalszą drogą,
dostaliśmy jedzenie, ciepłą herbatę, były to wówczas prawdziwe rarytasy.
Następny dzień miał przynieść prawdziwą niespodziankę. C.d.n.
Opracowano
na podstawie maszynopisu zawierającego wspomnienia Stanisławy Gawryś, a
przekazanego przez syna Grzegorza Gawrysia oraz córki Anny Gawryś. Za
materiały i udostępnione zdjęcia serdecznie dziękuję.
dr Małgorzata Kutrzeba